niedziela, 20 września 2015

Rozdział Pierwszy.



„Emily Smith nie żyje.”




            Notatkę takiej treści można było przeczytać przy porannej kawie w codziennej gazecie. Był chłodny wiosenny poranek. Ludzie w całej naszej strefie czasowej właśnie wstawali, ba!- może już od jakiegoś czasu byli na nogach. Rześkie marcowe powietrze wpadało przez szczeliny okien domów i wypędzały największe śpiochy spod pierzyn, gładziło młode mamy po twarzach na dzień dobry, dodając im otuchy na przygotowanie swych pociech do szkoły, w końcu delikatnie wprawiało w ruch dzwoneczki zawieszone u sufitu mieszkania starszej pani sprawiając, że wydawały z siebie dźwięki nie głośniejsze od śpiewu skowronka, siedzącego na drzewie przecznicę dalej. Świszczenie stojących na kuchence czajników alarmujące, że woda jest gotowa do zaparzenia herbaty, rozbrzmiewało w co drugim domu. Ulice jeszcze świeciły pustkami, aby za parę minut zostać zapełnionymi samochodami, rowerzystami czy też zwykłymi pieszymi, pomykającymi żwawo do swych obowiązków. Panująca wokół cisza za kilka chwil miała zostać przerwana ziewaniem, miłym „Dzień dobry” czy „Jak się spało?”, rozmowami przy kuchennym stole, tłuczeniem się talerzy, śmiechem wybiegających do szkoły dzieci czy nawet krzykami porannej sprzeczki. W takie jak te poranki człowiek chce być uśmiechniętym, wyspanym, wypoczętym, w sumie- być gotowym na cały długi dzień w pracy czy szkole. W tym celu najchętniej odgania się nieprzyjemne myśli, które mogą zdemotywować, wprawić nas w jako taki stan zadumy, smutku czy nawet depresji. Zatem, ogółem rzecz biorąc, tej przyjemnej i jakże znaczącej pory dnia nic nie powinno nam odbierać.
Zatem dlaczego napisali w gazecie o śmierci Emily Smith?
Zgon czyjejś osoby automatycznie wywołuje smutek na ludzkich twarzach. Słowo „śmierć” jest jednym z najbardziej paraliżujących nas słów. Boimy się jej. Kojarzy nam się ona często z ciemną postacią w kapturze, z kosą w ręku, czyhającą na istoty żywe na każdym kroku, czy też z ciemnością, cmentarzami, mrokiem. Równa się niebezpieczeństwu, zagrożeniu, dowodowi na to, że nic nie trwa wiecznie. Słowo to wywołuje u nas skrajne emocje, szczególnie, gdy dotyczy ono bliskiej nam osoby.
No właśnie- bliskie osoby. Emily Smith zapewne miała kochającą rodzinę, która nie wyobrażała sobie życia bez niej. To dla nich ta notatka. By zobaczyli, że ludzie pamiętają o zmarłym, by mieli nadzieję i przekonanie, że ktoś im towarzyszy w cierpieniu. Że komuś zależy…
Energicznie przewróciłem stronę w gazecie. Nie chciałem myśleć o przywiązaniu, kogokolwiek to dotyczyło. Bo na pewno nie mogło dotyczyć mnie. Próbowałem czytać kolejny artykuł, ale nic z tego. Czytając kolejne wyrazy, nie przyswajałem żadnego z nich. Moje myśli dalej tkwiły na stronie poprzedniej. Emily Smith na pewno ktoś kochał, dbał o nią. Kto dbał o mnie?
W pewnej chwili wpadła mi do głowy zupełnie inna wersja całej sytuacji. Może Emily Smith była podobnym do mnie samotnikiem? Może prowadziła spokojne życie na przedmieściach, z dala od zgiełku miasta, ale i swych bliskich? Może była zgorzkniałą wdową, żyjącą jedynie z kotami? Może z ogromną uwagą zajmowała się codziennie swymi ogródkowymi i domowymi roślinkami, traktowała je jak własne wnuki, ale bawiące się przed jej domem dzieci przeganiała zamaszyście wymachując laską i nazywała „zgrają nieznośnych dzieciaków”? Może była już zmęczona ilością przeżytych lat na tym świecie i na parę dni odstawiła leki, doprowadzając do śmierci? W końcu miała… Zaraz, ile ona miała lat?
Przypatrzyłem się bardziej nekrologowi. „Zmarła w wieku 87 lat”.
„Osiemdziesiąt siedem lat- powtórzyłem w myślach.- Zacny wiek, nie powiem. Czy i ja dożyję tego wieku…?”
Istotnie wątpliwa była to kwestia. Nie wiem, jak bardzo musiałbym się namęczyć, skoro 18 dotychczas przeżytych lat wydawało mi się wiecznością. Po za tym mój styl życia nie należał do najzdrowszych i nie zapowiadał mi tak długiego żywota. Wystarczyło na mnie spojrzeć. Stale przetłuszczone brązowe włosy, podkrążone piwne oczy, suche usta, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i pożółkła cera zdecydowanie nie były cechami zdrowego nastolatka. Wypiłem łyk zimnej już kawy, wstałem od kuchennego stolika i podszedłem do dużego lustra w holu. Tak, ta sama twarz. To właśnie byłem ja, ten sam Alexander White. Przypatrzyłem się dokładniej własnemu odbiciu. Na figurę nie miałem co narzekać- owszem, kaloryfera nigdzie się nie można było dopatrzeć, ale nie można też było powiedzieć, by tłuszcz wylewał się strumieniami z mych ubrań. Wzrost także był wprost idealny- 179 cm było zdecydowanie satysfakcjonujące. Na brodzie jeszcze nie rysował się zarost, ale plaga młodzieńczego trądziku również nie była moim problemem. Podsumowując, po głębszej analizie swego wyglądu doszedłem do wniosku, że wcale taki brzydki nie jestem. Bardziej pasowało by tu określenie „zaniedbany”. Gdybym czasem chodził do fryzjera, smarował balsamem usta i więcej spał w nocy, może i byłbym… atrakcyjny?
   - Eee- mruknąłem do siebie.- Bagatela!
Machnąłem ręką do swego odbicia i znowu przeniósłszy się do kuchni, zasiadłem przy jasnym drewnianym stoliku. Wyjrzałem przez okno. Widok był skierowany na zachód, zatem słońce nie raziło mnie w oczy, co pozwalało mi bez przeszkód obserwować okolicę. Moje mieszkanie znajdowało się przy cichej ulicy w północnej części San Francisco. 85 metrów kwadratowych nowocześnie urządzonych wnętrz i chaosu. Sypialnia, kuchnia, salon, 2 łazienki i pokój gościnny. Tyle przestrzeni, a w niej ja- sam jak palec.  
Z apartamentu na najwyższym piętrze budynku był idealny widok na otaczające mnie morze domów. Miałem wgląd na każdą ulicę, dach i podwórko. Bez trudu mógłbym odkryć każdą tajemnicę mych najbliższych sąsiadów. Właściwie miałem ich parę w zanadrzu. Wiedziałem o której godzinie pani Morgan z domu po drugiej stronie ulicy wychodzi na balkon, stoi w jego progu przez około 10 sekund i, widocznie zapomniawszy w jakim celu tu wyszła, wraca do środka. Wiem, że Wściekły Bill, sprzedawca w okolicznym sklepie, wróciwszy po dziewiątej wieczorem do domu, siada przed telewizorem i ogląda „Dynastię” z kaset VHS. I wiem, że Phoebe Lancaster, dziewczyna z równoległej klasy, codziennie przed snem tańczy walca przed lustrem, po czym rzuca się na łóżko i krzyżuje palce, szepcząc coś do siebie. Gdyby można było zarabiać na sprzedaży tajemnic, mógłbym być bogaczem.
Ponownie otworzyłem gazetę, znów na tej samej stronie, kolejny raz wlepiając wzrok w nekrolog. „Emily Smith nie żyje”. Właściwie czemu mnie to w ogóle obchodzi? Co mi po zmarłej osiemdziesięciosiedmiolatce?
I w tym właśnie tkwił sęk. Począwszy od tajemnic sąsiadów po spekulacje nad przedśmiertnym życiem Emily Smith, zawsze interesowało mnie życie ludzi dookoła. Wydawało mi się ono zdecydowanie ciekawsze od mego własnego. Każdy miał swoje pasje, przyjaźnie, cele. Patrząc w ludzkie oczy, nie obchodziło mnie, co czują, co im chodzi po głowie, ale ich historie i nadzwyczaj interesujące rytuały czy też zwykłe codzienne przyzwyczajenia. Lubiłem gdybać, co by było gdyby, co skrywali ludzie. Chciałem wiedzieć, jak bardzo ich styl bycia różni się od mojego.
Szybko wyjrzałem przez uchylone okno. Cień mojego budynku zmniejszył się.
   - Czas do szkoły- powiedziałem sam do siebie i spojrzawszy na gazetę, dodałem:- Wrócimy jeszcze do tego- po czym zwinąłem gazetę i rzuciłem na kuchenny blat. Szybko się ubrawszy i wziąwszy leżący pod łóżkiem plecak, stanąłem przed lustrem. Jak zwykle- biały T Shift, czarne dość obcisłe spodnie, czarne wysokie conversy i skórzana kurtka.
   - Panie White, uprasowałby pan czasem koszulkę- znakomicie zaintonowałem głos pani prof. Pinkleton, nauczycielki francuskiego.- A o włosach, mon dieu, nie wspomnę!
            Uśmiechnąłem się do swojego odbicia, przeczesując potargane i przetłuszczone włosy.
   - To się stara zjeży.
            Zamknąwszy mieszkanie na trzy różne zamki, bo jakby to moja matka powiedziała, „bezpieczeństwo to podstawa”, wybiegłem na ulicę. Szybkim krokiem zmierzyłem do najbliższej stacji metra, znajdującej się dwie przecznice dalej. Zbiegłem szybko po śliskich schodkach, zwinnie wymijając po drodze dwóch żebraków i jedną sprzątaczkę, której, z całym szacunkiem, efektów pracy nie widziałem tutaj nigdy. Z każdym krokiem, coraz wyraźniej czułem charakterystyczną woń metra. Mieszanka rozgrzanego metalu, pleśni i stęchlizny. Nic lepiej nie odświeża umysłu przed szkołą niż 15 minut spędzonych w tym miejscu. Skręciłem parę razy w jakże znane mi korytarze, które mijałem w każdy dzień powszedni, i ostatecznie znalazłem się na stacji pierwszej linii metra. Nie miałem bezpośredniego połączenia w okolice mojej szkoły. Musiałem przejechać trzy przystanki na główną stację w centrum miasta i przesiadać się, po około sześciu minutach czekania, do piątej linii. Codziennie pojawiałem się w tym miejscu równo z pociągiem. Po drodze zastanawiałem się, czy może tego niezwykłego dnia, gdy zmarła Emily Smith, coś się w mym życiu odmieni. Czy metro nie przyjedzie? Czy się spóźni? Czy ktoś postanowi kogoś okraść, postrzelić? Może chociaż oświadczyć w oczekiwaniu na transport? Czy coś nareszcie mogłoby mnie wybić z porannej rutyny bardziej, niż nekrolog w gazecie? Akurat gdy wpadłem na peron, zza ściany wyłoniły się wagoniki. Ach to wyczucie czasu. Do kitu z takimi nie ekscytującymi środkami transportu miejskiego.
            Wszedłszy do wagonu, usiadłem jak zwykle na samym końcu w rogu. Tu najczęściej nikt mi nie przeszkadzał w nadrabianiu nieprzespanych nocy. Tak było i teraz. Zdążyłem już odpłynąć, na chwilę zapomnieć o otaczającym mnie świecie, gdy nagle…
   - Paniczu White- ktoś poklepał mnie po ramieniu, wytrącając z drzemki. Był to siwy mężczyzna z bujnym szpakowatym zarostem, okularami o grubych szkłach na nosie i laską w ręku. Jeździł metrem co dzień, tak jak i ja zasiadając na samym końcu. Nazywałem go Kogutem, gdyż zawsze mnie budził i pilnował, abym nie przegapił stacji, na której miałem wysiąść.- Znów zarywał panicz nockę?
   - Tak jakby- powiedziałem, przecierając oczy.
   - To nie zdrowo tak nie sypiać w panicza wieku. Jak ty chłopcze wytrzymujesz w szkole?
   - Tak jak każdy- uśmiechnąłem się.- Walczę o przetrwanie.
W tym samym momencie metro stanęło i otworzyły się drzwi, ukazując co nieco czystszy dworzec główny. Zerwałem się z miejsca i szybko opuściłem przedział.
   - Miłego dnia!- usłyszałem za sobą zachrypnięty okrzyk Koguta.
   - Czy ja wiem, czy taki miły- szepnąłem.- Bynajmniej się nie zapowiada... A może coś się wydarzy?
            Przedarłem się cudem przez tłumy do miejsca, w którym według rozkładówki miał za pięć minut pojawić się mój szkolny transport. Zasiadłem na obdartej, pomazanej i wytartej ławce i w ciszy wpatrywałem się w przestrzeń przede mną. Próbowałem odciąć się od rzeczywistości, na chwilę wyłączyć umysł, który za kilkanaście minut miał być zaprzątnięty na nic zdającymi mi się informacjami. Coś mi jednak w tym przeszkadzało. Nie mogłem odgonić natłoku myśli. Tyle tu było ludzi, tyle historii do poznania, tyle sekretów do odkrycia. Właśnie znalazłem wzrokiem Eleganckiego Sama. Był to mężczyzna, żyjący podobnie jak ja w porankowej rutynie. Znaki rozpoznawcze- kapelusz, pulchne policzki, siwy wąs, zawsze czyste i eleganckie ubranie, najczęściej beżowe palto, czarna teczka w ręku, błyszczące, wypucowane oksfordy. Zawsze o tej samej godzinie przychodził, spoglądał na zegarek, przecierał siedzenie chusteczką do nosa, siadał i czekał. Na ledwo słyszalny turkot na torach zrywał się z miejsca i jako pierwszy ustawiał się do wejścia. Prychnąłem. Dzisiaj, tak samo jak zwykle, rozglądał się dookoła jasnoniebieskimi oczami, wzrokiem spłoszonej sarenki. Zabawny mężczyzna. Gdzie pracuje, że musi się tak elegancko ubierać? Żona mu prasuje te rękawy w kant czy może to jego działka? Ma dzieci? A może…
   - Przepraszam, która godzina?- jakiś wysoki głos wyciągnął mnie z zadumy. Uniosłem głowę. Istotnie- tuż obok mnie stała także wpatrująca się w przestrzeń uśmiechnięta dziewczyna. Biało-czerwona bejsbolówka rzucała spory cień na jej twarz, a długie kasztanowe włosy gładko opadały na ramiona, zasłaniając dekolt. Reszcie się nie przyjrzałem, bo głównie skupiłem uwagę na jej magnetyzującym uśmiechu. Jak szczęśliwym człowiekiem trzeba być, aby tak szczerzyć zęby we wtorek rano?- Mógłby mi pan powiedzieć, która godzina?- ponowiła pytanie, ani na moment nie robiąc grymasu.
            Z szeroko otwartymi oczami spojrzałem na duży elektroniczny zegar na ścianie.
   „Po co się pyta?- pomyślałem, ale pod wpływem olśnienia sam sobie odpowiedziałem na pytanie: „Aaa, rozumiem. To ten typ zaczepiaczy, którzy z samotności zaczepią zupełnie obcą osobę, by zamienić z nimi choć parę słów”.
   - Siódma czterdzieści trzy- głośno zakomunikowałem.- Jeszcze minuta- dodałem ciszej.
   - Minuta do pańskiego metra, rozumiem?- uśmiechnięta dziewczyna nie odrywała wzroku od torów.
   - Tak- odparłem, speszony jej dobrym słuchem.
   - Jak się pan miewa?
Spojrzałem na nią, mrużąc oczy. Co ją to może obchodzić?
   - Jakoś się żyję.
   - Pozytywnie?
   - Chyba tak…
   - Ach, to świetnie- brązowowłosa ucieszyła się i robiąc krok w przód, powiedziała:- Zatem miłego dnia!
I odeszła. Tak po prostu. Już miałem zamiar zrobić w głowie wywód, co to w ogóle było, miałem ponarzekać na ten typ ludzi, ale nie miałem na to czasu, gdyż właśnie nadjechało metro. Pospiesznie wskoczyłem do środka i zająłem miejsce obok otyłej Azjatki z pudlem na rękach, aby mieć dobry widok na Eleganckiego Sama. Może teraz skończę dotyczące go kontemplacje.
            Przed wyjściem z metra czekał na mnie Cole, szkolny kumpel. Kręconą grzywkę podtrzymywała czerwona bandana, w obu uszach miał duże czarne kolczyki, ubrany był w typowy dla niego strój- skórzana kurtka, postrzępiona u dołu oversizowa koszulka Tie Dye, trochę opuszczone czarne spodnie i wzorzyste Vansy. Właśnie przeglądał coś w smartfonie, gdy szarpnąłem jego lewy bark, przez co sprzęt wysunął się z jego ręki i rozbiłby się na bruku, gdyby nie świetny refleks chłopaka, który złapał go w ostatniej chwili.
   - Pogrzało cię, chłopie?- żachnął się, wbijając we mnie mordercze spojrzenie.
   - Jeszcze nie, dopiero co wstałem- uśmiechnąłem się.- Poza tym do lata jeszcze kawałek…
   - Bardzo śmieszne- zmierzwił moje włosy, z trudem do nich dosięgając, na co poklepałem go po plecach i razem ruszyliśmy do szkoły.
            Po dziesięciu minutach marszu stanęliśmy przed głównym wejściem, do którego prowadził rząd kamiennych schodów. Czekali już tam na nas Darryl i Jaszczur, reszta naszej szkolnej ekipy. Darryl- wysoki, czarnowłosy, o gładkiej śniadej cerze, grupowy przodownik. Jaszczur- wysportowany, szarooki mulat o nieprzeciętnej zwinności, stąd jego ksywka. Przybiliśmy piątki i stanęliśmy w rzędzie przodem do dwuczłonowych wrót liceum.
   - Panowie, czas na nas- oznajmił Darryl i jako pierwszy przekroczył próg budynku. Gdy tylko weszliśmy na korytarz, aż uderzył w nas hałas ludzkich rozmów i ciepło bijące od stłoczonych nastoletnich ciał. Wkroczyliśmy na emaliowaną posadzkę i ruszyliśmy gęsiego w stronę naszych szafek po drugiej stronie pomieszczenia. Swoim zwyczajem, wgapialiśmy się w tył głowy kumpla przed sobą, nie rozglądając się, i spuszczając głowy, nie kiwnąwszy palcem. Po prostu szliśmy. Znów poczułem jakże znajomą nieskończoność ludzkich spojrzeń na mym ciele. Słyszałem szepty ludzi wokół, szczególnie te wyższe tony, wydobywające się z ust mieniących się od błyszczyków i szminek.
Utrzymywaliśmy wizerunek obojętnych, niedostępnych gości. Często nazywano nas Kotami, gdyż ogólnie mówiono, że chodzimy własnymi ścieżkami. Zawsze pod prąd. Wyróżnialiśmy się spośród wszystkich obojętnością. Nie byliśmy tak popularni jak sportowcy czy swaggerzy, ale byliśmy w każdym razie rozpoznawalni. Ludzie przy nas cichli, zniżali głosy. Otaczała nas aura tajemniczości. Nikt nie umiał dotrzeć do naszych serc, odgadnąć, co siedzi nam w głowach, doszukać się zawiłych celów naszych czynów. I to mi się najbardziej w nas podobało.
*

   - Ja Wam mówię- mówił Darryl, chodząc w te i we w tę po betonowej płycie pod siedzeniami na boisku, gdzie zawsze spędzaliśmy przerwę na lunch. Wyrwałem się z długiego zamyślenia i rozejrzałem wokół. Jak zwykle, Jaszczur podciągał się na metalowej instalacji siedzeń, Cole zajadał swą ulubioną kanapkę z ogórkiem kiszonym i salami, a głowa Kotów prowadziła monolog na temat wkurzających go nauczycieli.- Ten Figgins kiedyś zapłaci za swoją wredotę wobec uczniów. Kurdupel. Myśli, że ględząc od rzeczy nauczy nas tej historii.
   - Gdyby nie był pupilkiem dyrektorki- stwierdził nie przerywający sobie Jaszczur- to już dawno szukałby miejsca pracy.
   - Fakt, dyrektorka- kiwnął głową czarnowłosy i pierwszy raz oparł się plecami o słup, wyjął papierosa, podpalił i wpatrywał w unoszący się z niego dym.- Wszystko komplikuje. Zresztą są siebie warci. Jak ja bym był głową tej szkoły…
   - To byś zrobił z tym porządek- dokończyliśmy chórem.
   - Dokładnie- zaciągnął się dymem.- Ale wiecie co? Walić to.
   - Walić to- powtórzyliśmy za nim.
   - Tak- uśmiechnął się.- w końcu zwą nas Kotami. Znają nas z obojętności i niech tak zostanie.
Zapadł chwila ciszy, przerywana cichymi stękami dalej podciągającego się Jaszczura.
   - Wiecie, że Emily Smith nie żyje?- mruknąłem nagle, dając ujście mym rozmyślaniom.
   - A kto to, do cholery, jest Emily Smith?- spojrzał na mnie krzywo Cole.
   - W sumie, to nie wiem.
   - Zatem walić to- zaśmiał się Darryl. Usłyszeliśmy z daleka dzwonek na lekcje.
   - Walić to- powtórzono ponownie, tym razem jednak nie przyłączyłem się, tylko wbiłem wzrok w ziemię. Chłopaki powoli ruszyli w stronę budynku, a ja nie mogłem się ruszyć z miejsca. Poczułem ukucie w sercu, odtwarzając w głowie dzisiejszy poranek. „Walić to?”- myślałem.- „Tak po prostu? Przecież rozmyślałem nad tym cały dzień…”
Ale w tej chwili pojąłem prawdę. Nie była dla mnie ważna, nie była rodziną, ani nawet znajomą. W sumie była dla mnie nikim. Rodzina przebolała stratę, na zawsze zostawi ją w pamięci, ale po czasie przestanie rozpaczać. Żal będzie się zacierał z dnia na dzień coraz bardziej. Krewni będą mieć nowe znajomości, nowe wyzwania, nowe wydarzenia w ich życiu przerosną śmierć staruszki. Jeśli oni zapomną, to i ja powinienem. Mam własne życie, własne problemy.
    - Walić to- szepnąłem i ruszyłem za Kotami na lekcje.
Bo wiecie co? Emily Smith nie żyje, a życie toczy się dalej.

___________________________________

Witam w moim nowym opowiadaniu "Blind Intuition", a także zwanym "god-let-me-see". Nie jestem pewna czy ów tytuł zostanie, gdyż jeszcze sama do końca nie wiem, co przyniesie jutro.
Pomysł powstał w mojej głowie kilka lat temu, lecz nie czułam się wtedy na tyle
dojrzała, by podjąć się tego tematu. Mam nadzieję, że fabułą zaciekawiła i będziecie czekać na więcej.

 Intrygujący chłopak z Alexa, czyż nie? Co tak na prawdę siedzi mu w głowie? Kim są jego przyjaciele? Dowiecie się w kolejnych rozdziałach.
Komentujcie, co myślicie.
Trzymajcie się,
Lilly